Do Europy, z uwagi na awarię silnika, wracał tylko “na żaglach”. Rejs, który miał trwać dwa, trzy tygodnie, przeciągnął się do blisko trzech miesięcy. 7-osobowa załoga odwiedziła Quebek, Nową Funlandię, Azory, by ostatecznie zacumować w Maroku. Po drodze na Gibraltarze dzielni żeglarze spotkali się z księżną Lubomirską, w Ceucie o mały włos nie przypłacili życiem 11-stopniowego w skali Beauforta sztormu. Dziś Polski Len w Gdyni czeka na darczyńców, którzy pomogą sfinansować wymianę jego poszycia…
Blisko 14 metrów długości, szerokość 3,60 m, zanurzenie 2,05 m, typ ożaglowania: dwumasztowy jol o powierzchni żagli 80 m kw., niemal w całości wykonany z drewna, seria “Conrad 45”, zmodernizowana wersja popularnych opali - tak pokrótce można przedstawić Polski Len, jacht Piotrkowskiej Chorągwi ZHP, który dziś, po ponad 30 latach czynnej służby na morzach i oceanach, oczekuje w Gdyni, w jednym z hangarów Centrum Wychowania Morskiego ZHP na sponsorów, którzy zechcą wspomóc finansowo wymianę poszycia jednostki. Koszt remontu to 350 tys. zł.
Kto pomoże uratować historię piotrkowskiego harcerstwa?
- Obecnie już drugi sezon żeglarski jacht stoi w hangarze i czeka na sponsorów jego remontu. Do 2010 roku pływał nieprzerwanie. Dopiero w ubiegłym roku stanął na kołkach – mówi komendant CWM ZHP w Gdyni Tomasz Maracewicz. – Jego historia jest piękna, a i sam jacht jest wart tego, aby go utrzymywać przy życiu. Owszem, są to duże pieniądze, ale tak ogólnie jacht jest w dobrym stanie. Wymiana poszycia jest rutynowym działaniem. To nie jest katastrofa i nie oznacza też ruiny, ale jest to działanie, które kosztuje. Bardzo chętnie przyjmiemy środowisko, które zechciałoby zaopiekować się jachtem. Gdyby to był ktoś z Piotrkowa, to by nawet bardzo pasowało do historii tego jachtu.
Może więc ktoś z piotrkowian bądź któraś z piotrkowskich firm zechce przywrócić do życia niezwykły jacht. Niezwykły, bo jego dzieje są bardziej niesamowite niż scenariusz niejednego filmu przygodowego. Tym bardziej, że znaczna część wydarzeń, w których jacht wziął udział, miała miejsce w czasach, gdy o dalekomorskich wyprawach Polacy mogli tylko pomarzyć.
Flagowa jednostka piotrkowskich harcerzy
Polski Len został zwodowany w 1976 roku. Pomysł budowy jachtu narodził się rok wcześniej w zespole Chorągwi Ziemi Łódzkiej. Autorami konstrukcji byli: Edmund Rejewski i Wacław Liskiewicz. Pozyskano sponsora w postaci ówczesnego Zjednoczenia Przemysłu Lniarskiego, stąd też późniejsza nazwa jednostki – Polski Len. Ponieważ w tym samym czasie powstało województwo piotrkowskie, dzięki inicjatywie i działaniom piotrkowskich członków Chorągwi Ziemi Łódzkiej częściowo zbudowany jacht został przekazany do nowo tworzonej Piotrkowskiej Chorągwi ZHP. W dokończenie budowy jachtu, którą to realizowała ówczesna Stocznia Jachtowa Gdańsk Stogi im. Conrada Korzeniowskiego, mocno zaangażował się m.in. Wojciech Bykowski, piotrkowianin, harcmistrz, zapalony żeglarz, późniejszy II oficer jednostki. - To był okres, w którym w takich piotrkowskich zakładach, jak: Sigmatex, FMG PIOMA czy Zakład Maszyn Szklarskich pracowali moi koledzy. W większości byli dyrektorami (albo naczelnymi, albo technicznymi), w związku z tym zabiegałem u nich o dokończenie budowy jachtu. Ja sam pracowałem wówczas w Urzędzie Dozoru Technicznego i opiekowałem się tymi zakładami (sprawowałem nadzór nad ich parkami dźwigowymi), stąd też te znajomości – wspomina Wojciech Bykowski. Okazją do realizacji zawartych umów (dziś nazwalibyśmy je sponsorskimi) stał się Sail Operation ’76 w Nowym Jorku i 200-lecie Stanów Zjednoczonych.nextpageDziewiczy rejs do Newport
W dziewiczy rejs jacht popłynął więc do Stanów Zjednoczonych. Wyprawę poprowadził i skompletował załogę kapitan Wiesław Kłosowski. W jej składzie znaleźli się: Krzysztof Pankiewicz, Barbara Gajewska, Zdzisław Szczepaniak, Jerzy Dulęba, Zbigniew Lewandowski. Jednak, jak wspomina Wojciech Bykowski: - z uwagi na kwestie techniczne, nieukończone wszystkie prace przy konstrukcji Polskiego Lnu, jego załoga nie załapała się na główną imprezę w Nowym Jorku. Z Polski jacht wypłynął z 2- lub 3- tygodniowym opóźnieniem, 13 maja 1976 roku. Niemniej dotarł do Newport.
Stamtąd jacht do kraju miał wrócić już z inną ekipą. Na jej czele stanął kapitan Andrzej Fabijańczyk. W składzie zaś znaleźli się: Zenon Sobotkowski (I oficer), Wojciech Bykowski (II oficer), Ryszard Godlewski, Stanisław Krawczyk i Józef Dębski.
Złoto siatkarzy Wagnera i prowiant z Batorego
- W drugiej załodze, która miała sprowadzić jacht do Polski, popłynąłem jako II oficer – mówi wspomniany Wojciech Bykowski. - Najpierw jednak polecieliśmy do Montrealu, gdzie odbywały się letnie Igrzyska Olimpijskie. Muszę jeszcze nadmienić, że w tym odbywającym się z okazji 200-lecia uchwalenia Konstytucji Stanów Zjednoczonych zlocie brał także udział żaglowiec Zawisza Czarny. Oba, Zawisza Czarny i Polski Len, postanowiły z Newport przepłynąć do Montrealu, gdzie właśnie trwały Igrzyska Olimpijskie i dodatkowo na dniach miał zacząć się światowy zlot skautingu. Tyle tylko, że Zawisza Czarny popłynął drogą morską, a Polski Len, drogą śródlądową, przez rzeki Hudson i św. Wawrzyńca. Do Montrealu dotarł 20 lipca 1976 roku. My, jako druga załoga, polecieliśmy więc na wymianę już do Kanady. Akurat tak się złożyło, że gdy dolecieliśmy, polscy siatkarze grali mecz finałowy o olimpijskie złoto. Kanadyjska Polonia ufundowała nam bilety na ten mecz, więc jeszcze dodatkowo załapaliśmy się na to słynne wydarzenie. O ile my mieliśmy szczęście zobaczyć na żywo, jak drużyna Wagnera zdobywa złoto, o tyle jacht spotkało nieszczęście – wysiadł silnik.
Przymusowy postój trwał kilka tygodni. Załoga jednak nie doczekała się ani naprawy awarii, ani nowego silnika. W zamian często gościła u tamtejszych Polonusów. W pewnym stopniu z pomocą żeglarzom, którzy postanowili w końcu wracać do kraju i którzy na tę drogę nie mieli już prowiantu, przyszedł TSS Stefan Batory. - Ratunkiem okazał się Batory, który właśnie wtedy przypłynął do Montrealu. Ubrani w nasze mundury odwiedziliśmy jego pokład i… dostaliśmy 5 razy więcej prowiantu, niż potrzebowaliśmy na rejs powrotny. Od załogi Batorego dostaliśmy mapy generalne i w końcu postanowiliśmy wyruszyć do domu, bez silnika, na samych żaglach – wspomina Wojciech Bykowski. - Z Montrealu wypłynęliśmy 3 września. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Quebeku, a później obraliśmy kurs na Nową Funlandię. Stamtąd, a zbliżał się już październik, popłynęliśmy w kierunku Azorów. I tak na samych żaglach, zaliczając jeden czy drugi sztorm, “człapaliśmy” do Europy. Już wtedy, z uwagi na porę roku, wiedzieliśmy, że do kraju bez silnika nie damy rady wrócić – bowiem rejs na żaglach przez Biskaje (Zatoka Biskajska) i Morze Północne oznaczałby dla nas pewną śmierć. Musieliśmy za to jak najszybciej dostać się do Europy, gdzieś na Południe.
Kosmiczny bal na Azorach
Jedną z najbardziej niezwykłych przygód załoga Polskiego Lnu przeżyła na Azorach, trafiła tu bowiem na bal… badaczy przestrzeni kosmicznej. Zanim jednak to nastąpiło, jacht o mały włos nie trafił na skały u brzegu wyspy Flores. - Mieliśmy zawinąć na Corvo, maleńką wyspę w archipelagu Azory położoną niedaleko innej wyspy, Flores, na której była latarnia morska. Podczas tego podejścia akurat ja miałem wachtę – wspomina Wojciech Bykowski. - Była noc. Odebrałem sygnał latarni z Flores i kierowałem w kierunku jej światła jacht. I tak płynęliśmy, płynęliśmy, aż w końcu doszedłem do wniosku, że coś za długo to trwa. Zdecydowałem się włączyć światła burtowe (nie robiliśmy tego, bo oszczędzaliśmy prąd, gdyż bez silnika nasz akumulatory się nie ładowały), echosondę, a ta pokazała mi że od kila do dna jest zaledwie 40 metrów. A więc w tył zwrot i uciekamy. img=4Do rana tak krążyliśmy. Kiedy już się rozjaśniło, zobaczyliśmy wokół same skały, jedną przy drugiej, coś niesamowitego… W pewnym momencie przypłynęła do nas od strony Flores motorówka z policjantem, płetwonurkiem i jeszcze jakimiś trzema osobami. Porozmawialiśmy chwilę, jeden z tych ludzi odgonił mnie od steru i poprowadził nasz jacht do portu na Flores. Właściwie porciku, bo tam cumowały trzy kajaki i jedna łódka rybacka. Wyszliśmy na ląd. Wokół nas zjawili się od razu młodzi ludzie z kuszami. Okazało się, że na wyspie jest baza naukowa, której rezydenci zajmują się obserwacją przestrzeni kosmicznej. I tak się złożyło, że trafiliśmy akurat na wymianę naukowców, a za dwa dni miał się odbyć z tej okazji wielki bal, na który nas zaproszono. Oczywiście skorzystaliśmy. Wystąpiliśmy w naszych mundurach. Bawiliśmy się całą noc. Mało tego, zaprosiliśmy część uczestników na nasz jacht. Widok niesamowity: panie w sukniach balowych na Polskim Lnie, który w pewnym momencie pod ciężarem gości zaczął “tupać” kilem o dno.nextpageGibraltar i 11 w skali Beauforta na Ceucie
Pierwszym europejskim portem, do którego Polski Len zawinął po tygodniach spędzonych na oceanie, był portugalski Kadyks. Stamtąd załoga zaczęła wędrówki po Morzu Śródziemnym. Popłynęliśmy na Ceutę, Malagę, Gibraltar - każdy z nas chciał zobaczyć miejsce śmierci generała Sikorskiego; odwiedziliśmy Casablankę i wiele pomniejszych portów. Przepłynęliśmy 5 tysięcy mil morskich – mówi Wojciech Bykowski. - Chcieliśmy zostawić jacht w Algierze, ale okazało się, że to port wojenny. Co prawda stała tam tylko jedna motorówka z karabinem maszynowym, niemniej jednak skierowano nas do portu Sidi Ferruche w Maroku. Był 10 listopada 1976 roku. Tam jacht został na zimę z jednym z kolegów, a reszta załogi, za sprawą polskiego ambasadora, została przewieziona do Tunezji, do Tunisu, skąd samolotem wróciliśmy do kraju. W ogrodzie polskiej ambasady zdążyłem jeszcze zerwać dwie gałązki mandarynek. Pamiętam szok żony, gdy wręczyłem jej te świeże mandarynki na Okęciu.
Największe chwile grozy załoganci Polskiego Lnu przeżyli nie na Atlantyku, tylko u wybrzeży Europy. Jak wspomina nasz rozmówca, II oficer na jachcie, śmierć zajrzała im w oczy. - Byliśmy w Ceucie, po drugiej stronie Gibraltaru – mówi. - Pogoda była piękna, niestety nie mieliśmy wtedy łączności radiowej i nie znaliśmy prognozy. Zaczęło coraz silniej wiać. Zrzuciliśmy żagle, zostaliśmy na samym foku, myślałem, że to już koniec. Rzucało nami we wszystkie strony. Próbowaliśmy wejść do portu, a tam się okazało, że nie ma dla nas już miejsca. W końcu “wpadliśmy” do jakiegoś basenu portowego. Później okazało się, że to był port wojskowy. Nawet w tym porcie myśleliśmy, że nasz jacht się rozsypie.img=5
Narkotyki z Casablanki
Z kolei za najbardziej zabawną historię związaną z tą wyprawą, która już dziś jest anegdotą, Wojciech Bykowski uznaje swoją i kolegów przygodę z… narkotykami. - Casablanca – stoimy w porcie, zwiedzamy różne dzielnice, kolega próbuje na targu kupić zegarek złotą omegę, która okazuje się tylko pomalowana na złoto. W pewnym momencie wpadamy na pomysł, że spróbujemy… narkotyków. Za 2 - 3 dolary kolega kupił paczuszkę jakiegoś zielska. Wieczorem postanowiliśmy to coś zapalić. Zrobiliśmy skręty, palimy i… nic. Postanowiłem się poświęcić i mówię kolegom: skręćcie takiego grubego papierosa, może się uda. Skręcili, wypaliłem i… nic. Na drugi dzień dowiedzieliśmy się, że celnicy będą przeszukiwać statki i jachty w poszukiwaniu narkotyków. img=6Wystraszyliśmy się, bo nie wiedzieliśmy, gdzie resztki naszego zakupu położyliśmy. Przeszukaliśmy cały jacht i nie znaleźliśmy. Kiedy jacht wrócił do kraju, do Gdyni, koledzy robili remont i znaleźli to coś. A ponieważ jednym z żeglarzy, który pływał Polskim Lnem i który teraz mieszka w Stanach Zjednoczonych, był Krzysztof Pankiewicz, pracownik naukowy PAN-u, chemik, sprawdził, co myśmy w końcu zażyli. Cała ekipa naukowców siedziała nad tym tydzień czy dwa i wyszło im, że nasz narkotyk to były… wysuszone odchody wielbłąda.
W areszcie w Algierze
Piotrkowianinem, który również był załogantem Polskiego Lnu w pierwszym roku istnienia jachtu, był Jerzy Zajączkowski. - W 1976 roku byłem członkiem załogi, która przejęła jacht, który wracał z rejsu w Montrealu – mówi nasz rozmówca, instruktor harcerski w stopniu harcmistrza. - Jacht wówczas stacjonował w porcie niedaleko Algieru, w Sidi Ferruche. Przez całą zimę i wiosnę pływał po Morzu Śródziemnym. Co miesiąc zmieniała się załoga. Byli to głównie członkowie, pracownicy i instruktorzy ZHP oraz zawodowi żeglarze. Częściowo te rejsy były dopłacane, częściowo załoga sama musiała pokrywać koszty, zwłaszcza te dewizowe, bo pobyty w portach zagranicznych trzeba było opłacać w dolarach. Mogliśmy jednak starać się o tzw. promesę dolarową, która wtedy wynosiła 120 $.img=7
Jerzy Zajączkowski swoją przygodę z jachtem zawdzięczał wieloletniemu członkostwu w ZHP. - Przez 15 lat byłem etatowym pracownikiem harcerstwa, m.in. przez 8 lat komendantem hufca w Piotrkowie. I w taki sposób znalazłem się na Polskim Lnie. Co prawda kiedy odbywałem rejs jachtem, nie byłem już zatrudniony w harcerstwie, niemniej władze ZHP uznały, że powinienem popłynąć jakby w nagrodę za lata pracy w związku – wspomina. Co ciekawe, podczas rejsu, w którym brał udział Jerzy Zajączkowski, piotrkowski jacht został… zaaresztowany. - Mieliśmy jedną nieprzyjemną przygodę w Algierze. Harc-tur, który wtedy załatwiał nam wizy, jak się okazało załatwił nam tylko jedną wizę wjazdową, pobytową na dwa tygodnie do Algierii, a nam była potrzebna druga wiza, ponieważ do Algieru dolatywaliśmy z Warszawy samolotem, na miejscu przesiadaliśmy się na jacht i wypływaliśmy w rejs. Jachtem jednak trzeba było wrócić do portu. Ponieważ nie udało nam się załatwić tej drugiej wizy, portowe władze algierskie nas zaaresztowały, tzn. zabrano nam paszporty i zakazano opuszczać pokład. Wytrzymali nas tak kilka dni, do odlotu samolotu, który notabene przylatywał i odlatywał tylko raz na tydzień. Mieliśmy wykupione bilety na konkretny lot i gdyby nie udało nam się wtedy odlecieć, groziło nam, że spędzimy święta w Afryce. Bardzo wtedy pomogła nam tamtejsza Polonia, czyli licznie pracujący wówczas w Algierii polscy inżynierowie i budowniczowie. Za ich sprawą w końcu władze portowe pozwoliły nam opuścić pokład jachtu – wspomina nasz rozmówca.
img=8 img=9[czysc]nextpagePubliczność
W pewnym sensie do trudów rejsów, jakie jacht odbywał, jego załoga powinna była doliczyć także nadmierne zainteresowanie, jakie jednostka wzbudzała w każdym porcie, do jakiego w owym czasie zawijała. A wszystko z uwagi na materiał, z którego Polski Len został wykonany.
- Gdzie tylko się pojawiliśmy, nasz jacht wzbudzał ogromne zainteresowanie. Już wtedy bowiem jachty drewniane były rzadkością – mówi Jerzy Zajączkowski. - Kiedy przez tydzień cumowaliśmy w Hiszpanii, odwiedzały nas niemal całe wycieczki z portu jachtowego. Wszyscy chcieli go oglądać. Obok nas cumowało pamiętam małżeństwo z RFN, para ze Stanów Zjednoczonych - ci wręcz wpraszali się, gdyż dla nich to była niebywała okazja, aby obejrzeć taki jacht. Ale utrzymanie jachtu wymagało i od nas sporo pracy i wysiłku. Pucować trzeba było pokład codziennie. Ten, który miał wachtę nocną, na koniec wachty musiał wypucować cały pokład.img=10 img=11 img=12
16 dni sztormowych
Po zakończeniu zimowo-wiosennej kampanii, 10 maja 1977 roku Polski Len wyruszył z Algieru w rejs do kraju. Po drodze załoga zawitała jeszcze do Lizbony, a następnie wyruszyła na Atlantyk. Tutaj 16 dni sztormowych odciska piętno na konstrukcji. Na granicy Zatoki Biskajskiej i kanału La Manche sztormowa fala uszkodziła kosz dziobowy i część prawoburtowego relingu, m.in. zamontowaną tam genuę.
Do Polski jacht dotarł po przebyciu 3678 mil morskich 27 czerwca 1977 roku. Po 13 miesiącach nieobecności w kraju zacumował wreszcie w Świnoujściu.
Kuba wyspa jak wulkan gorąca i Borholm 2009
Powrót do kraju wcale nie oznaczał końca morskich przygód Polskiego Lnu. W 1978 roku jacht popłynął w rejs na Kubę. Przez ponad 30 lat szkolił młodych adeptów sztuki morskiej. Ostatni rejs odbył w 2009 roku m.in. na Bornholm.
Agnieszka (Agawa) Warchulińska
Jarek Krak
digitalizacja i przygotowanie analogowych materiałów fotograficznych: Jarek Mizera
Komentarze 1
15.05.2020 17:40
Niezapomniane chwile podczas rejsu w 2002 roku.